Nic nie musisz, ale możesz wszystko!

Biegacze ciągle chcą więcej. Zaczyna się od „piątki”, a już za chwilę jest pierwsza „dyszka”. Mija jakiś czas (nie za długi oczywiście) i już leci pierwsza „połówka”, a od niej to już jest niemal autostrada do maratonu. Później zostaje już tylko „ultra”.
No dobrze, trochę to wszystko podkoloryzowałam. Ale tylko trochę, bo faktycznie dla większości znanych mi biegaczy całkowicie naturalne jest, że co chwilę trzeba więcej i więcej. Też prawie wpadłam w tę spiralę, kiedy jakieś dwa lata temu robiłam zdjęcia na mecie maratonu w moim mieście. Bieg ukończyło wielu moich znajomych i większość z nich reagowała na moją obecność na biegu w charakterze fotografa z zaskoczeniem.

- A co ty robisz po tej stronie? Nie biegniesz? - usłyszałam od kilku osób.

Coś tam odbąkiwałam, ale w głowie już układałam sobie brawurowy plan, żeby za rok, właśnie na tej imprezie zadebiutować w półmaratonie. Na szczęście szybko mi przeszło. Dlaczego? Bo zupełnie tego nie czułam. To nie był mój moment. Kiedy sobie to uświadomiłam od razu zrobiło mi się lżej. Bo niby dlaczego miałabym robić coś wbrew sobie?

Jeśli trenujecie, powinniście robić to dla siebie. I jeśli startujecie, też powinniście robić to dla siebie. Nie musicie robić nic wbrew sobie. Nie musicie robić nic dla innych. Aktywność (jaka by nie była) ma być przyjemnością, a nie przymusem spełniania czyichkolwiek oczekiwań.

Mój moment na półmaraton nie nadszedł do dziś. Ale dziś już nie ruszają mnie pytania w styku:

- To kiedy „połówka”?

Albo rozmowy takie jak ta, którą odbyłam w tym tygodniu:

- Nie biegam półmaratonów. To jeszcze nie jest mój czas – to oczywiście ja ;)
- A jak długo trenujesz? – pyta rozmówczyni.
- Cztery lata.
-Ja pierwszą „połówkę” zrobiłam po trzech miesiącach.

Każdy ma swoje tempo i swój dystans. Nic na siłę. Może kiedyś przebiegnę „połówkę”, a może nawet maraton. Kto wie... Ale kiedy się na to zdecyduję, zrobię to dla siebie, a nie dlatego że ktoś tego ode mnie oczekiwał.

A teraz druga strona medalu. Brak przymusu nie oznacza, że nie warto stawiać sobie celów. Cele mogą być różne – mniej i bardziej ambitne. Moim celem na ten rok jest życiówka na "koronnym dystansie" 10 km ;) Jest też kilka mniejszych celów, ale o tym przy innej okazji.

I teraz, tak jak zachęcałam Was do niepoddawania się presji, tak samo namawiam Was do wyznaczania sobie celów. Nie bójcie się ich, nawet tych mega ambitnych. Jeśli będziecie konsekwentni, na pewno je zrealizujecie. Skąd to wiem? Bo na świecie jest mnóstwo osób, które udowodniły, że wiszące w mojej firmie hasło „It always seems impossible until it is done”, z którego moi koledzy czasem się podśmiewają, jest bardzo prawdziwe.

Przykłady? Proszę bardzo! Na początek Kathrine Switzer – pierwsza kobieta, która przebiegła maraton. Zrobiła to nielegalnie, bo w 1967 roku, kiedy zarejestrowała się (nie podając imienia, a jedynie inicjał, dzięki czemu ukryła swoją płeć) i wystartowała w maratonie bostońskim, kobietom nie wolno było biegać na tym dystansie. Po drodze organizator próbował zerwać jej numer startowy i ściągnąć ją z trasy, ale z pomocą trenera, swojego chłopaka i innych zawodników wyrwała mu się i pobiegła dalej, do samej mety.

A teraz z polskiego podwórka. Jerzy Górski, o którym ostatnio zrobiło się głośno dzięki filmowi „Najlepszy”. Historia niewiarygodna, a jednak prawdziwa. Facet był narkomanem, a kiedy zerwał z nałogiem wziął udział m. in. w Double Iron Triathlonm podczas którego przepłynął 7,6 km, przejechał 3600 km na rowerze i przebiegł 84 km. Już samo ukończenie tego wyścigu to niesamowity wyczyn, ale on go jeszcze wygrał! Niemożliwe? A jednak!

Nie musicie przebiegać maratonu, ani pokonywać podwójnego ironmana. Ale możecie! Wszystko zależy od Was. Czy to nie wspaniała wiadomość?

NatS

Komentarze